Gdy ciało mówi „stop!”
Gdy ciało mówi „stop!”
Gdy ciało mówi „stop!”
Choroba to dar. Drzwi do świadomości tego, co mamy do zrobienia, by odzyskać poczucie bycia przyjemnie płynącą pełnią. Dolegliwości są znakami ciała, tęskniącego za utraconą żywotnością. Silną baterią, do której zawsze można się odnieść – mówi psychoterapeutka pracująca z ciałem Marzena Barszcz.
Rozmawia Dorota Mierzejewska
W marcu pierwsze słońce zachęca do ruszenia naprzód. Do wydatkowania energii, której nie mamy, bo organizm zmęczony zimą pracuje na resztkach mocy. Z napięcia między rozbudzaną światłem chęcią przyspieszenia, a jego odmową przez ciało pozbawione rezerw, rodzi się stan wiosennego przesilenia. Czas, w którym co słabe, choruje. To, co zablokowane, boli…
A co stłumione, pragnie być wysłuchane. Twórca nurtu psychoterapii przez ciało –bioenergetyki – Alexander Lowen uważał, że psyche i fizis to dwie strony jednej monety. Że dokuczliwe objawy to odzwierciedlenie stłumionych emocji. W skurczonych mięśniach, zablokowanych stawach, trzymamy dawne konflikty, których nie chcemy widzieć. Przykrości, których nie umieliśmy unieść. Ciało to pamięć ran, o których woleliśmy zapomnieć, a które się nie goją, powodując chorobę. Gdybyśmy jej wysłuchali, mogłaby stać się ważnym ogniwem naszego rozwoju. Łącznikiem między wypartymi w ciało uczuciami, a naszą świadomością, dzięki której mogłyby być wyrażone. Ale my wolimy ciało obwiniać za chorobę. Słabizna jedna! Nie dostrzegamy, że przynosi nam cenne informacje.
Jak się wsłuchać w ciało?
Zaczęłabym od uznania, że jest moje i nie występuje przeciwko mnie, ale w mojej sprawie. Rozpowszechnił się dualizm fizyczności i ducha: „Oto ja, Marzena, mam się znakomicie, jestem inteligentna i fajna. Ale moje ciało już nie za bardzo”. Często pielęgnujemy agresywne rozdzielenie między ja duchowo-rozumowym a ciałem, które staje się powodem wszelkich dyskomfortów. I co najgorsze – nijak nie daje się skontrolować ani podporządkować.
Żyjemy w kulturze przekonującej, że z ciałem można zrobić wszystko. Jak chore – wyleczyć. Brzydkie? Zoperować.
Na takim przekonaniu opiera się estetyka, moda, dietetyka. Przy okazji ciało stawiane jest w kontrze do nas i obwiniane. Szykanowane w takim sensie, że trudno nam uznać, że to ja podupadam na zdrowiu, a nie, że kolano chore. We współczesnej narcystycznej kulturze musisz być doskonały, tryskać uśmiechem i energią. Koszt tej maski zagnieździ się w ciele. Jeśli czujemy się słabo w środku i wkładamy siłę w to, by świetnie się prezentować, choroba murowana.
Udawany uśmiech nie ma chyba w Polsce zbyt długiego stażu?
Nie ma. Słyszę często zarzut, że jesteśmy narodem posępnym. Ale przynajmniej, kiedy patrzymy sobie w oczy, jest w nich kontakt. Nawet jeśli smutek. Amerykanie są nagminnie zadowoleni. Ale gdy patrzysz w im oczy, to albo nic nie widzisz albo ty nie jesteś widziany. Zmierzamy niestety w tym kierunku. A żeby zrozumieć chorobę i odzyskać żywotność, trzeba iść w przeciwnym. Uspójnić duszę i ciało.
Jak traktować swoje przypadłości, by powstrzymać chorobę i nie rozsypać się do reszty?
Zgodzić się na to, że jesteśmy chorzy i… właśnie się rozsypać. Zapytać siebie „kiedy ostatnio leżałem trzy dni w domu?” W chorobie na ogół się zbieramy. A to stan wyjątkowy, który wymaga raczej rozbierania… Nikt już nie bierze zwolnień, aplikujemy Tabcin do ust, do nosa Afrin i idziemy do pracy chorzy. Tymczasem pozwolić objawom wybrzmieć, oznacza uszanować siebie. I nie chodzi tu tylko o przeziębienie. Jeśli uda nam się mieć życzliwy stosunek do siebie w chorobie, to też czule się sobą wtedy zaopiekujemy. Jakość tej opieki jest miarą tego, jakiego opiekuna mamy w sobie uwewnętrznionego.
Jeśli udajemy, że nie chorujemy, atakujemy się, obwiniamy za problemy z tarczycą czy trawieniem, jesteśmy dla siebie surowi…?
Prawdopodobnie tak traktowano nas w dzieciństwie, gdy okazywaliśmy słabość. Dobry punkt wyjścia do rozpoczęcia psychoterapii, która oparta jest o budowanie więzi z terapeutą. Potem możemy tę więź przekładać na relacje z innymi i z samym z sobą. To, jacy jesteśmy dla siebie w sytuacjach trudnych pokazuje, co się zmienia i czy się zmienia. Leżąc z wypadniętym dyskiem mamy szansę przekonać się czy wzrastamy. Czy więź z naszym wewnętrznym rodzicem jest silniejsza niż dawniej? Jakie uczucia żywimy do siebie w chorobie? Wracając do zdrowia, możemy kształcić w sobie umiejętność bycia dla siebie łagodnym, zdolność do proszenia o pomoc.
Mówi się, że choroba zatrzymuje nas, kiedy nie potrafimy zrobić tego sami.
Nigdy nie słyszałam od pacjentów, żeby zachorowali w dobrym czasie. Nawet jeśli w wakacje, to też niedobrze, no bo wakacje. Choroba miewa przewrotną naturę. Daje objawy, gdy nadużywamy sił, ślepniemy na samych siebie. Powierzchownie mamy zgodę na chorowanie, ale gdy trzeba położyć się do łóżka, rzadko kto nie jest rozżalony.
Według GUS zdrowie w marcu szwankuje najbardziej. Statystycznie najczęściej cierpimy z powodu dolegliwości serca. Dlaczego jest tak słabym ogniwem?
Bo jest złamane. Głównie za sprawą kultu miłości romantycznej. Napinamy je i silnie obudowujemy mięśniowym pancerzem ochronnym. Wysuwamy mostek i kształtujemy bardzo mocną klatkę. Po tym, jaką mamy zbroję mięśniową w tej okolicy, możemy widzieć ile bólu tam ukrywamy i ile napięcia. Złamane serce bywa też chowane między ramionami w zapadniętym mostku, który daje wadę postawy w postaci tzw. okrągłych pleców. Sygnalizujemy w ten sposób światu „więcej mnie nie zranisz”, „nie dostaniesz już mojego serca”.
Od czego zależy to, czy się skulimy czy wypchniemy tors?
Od tego, w jaki sposób nauczyliśmy się radzić sobie ze zranieniem w przeszłości. Albo mu butnie zaprzeczamy, przerysowując wypięcie piersi albo przeciwnie – trzymamy je lękliwie w ukryciu. Wszystko zależy czy zadana kiedyś rana bardziej nas upokorzyła czy przeraziła.
Więcej niż połowa Polaków umiera z powodu chorób serca. W jaki sposób romantyzm się temu przysłużył?
W mediach i kulturze wzmacniany jest kult miłości pełnej poświęceń. Dobrze jest dla niej cierpieć, bo zyskuje na prawdziwości. Nasza narodowa historia i religia lansują bardzo mocne trzymanie się tragicznej miłości jako wartości. Takie kochanie przeżywamy jako szlachetne. Bycie nieszczęśliwie zakochanym jest mile widziane. Taki człowiek może liczyć na przychylność otoczenia, oczekuje współczucia i je dostaje. To, że żyje w permanentnym stresie, schodzi na trzeci plan. Skoro to dobrze, że serce boli, nie dziwmy się, że choruje.
Wiosną szpilki nie można też wetknąć do gabinetów fizjoterapii. Dlaczego mamy tak wątłe kręgosłupy?
Zanim zajęłam się bioenergetyką, jako fizjoterapeutka pracowałam przez wiele lat z kręgosłupem. Myślę, że jego ból ma w sobie taką jakość, która karze człowiekowi bezwzględnie się zatrzymać. Ból lędźwiowy bywa tak przestraszający, że czujemy głęboki respekt. Jeśli to odcinek szyjny, objawy nie pozostawiają wątpliwości, że to, czego chce od nas ciało, to zajęcie się sobą. Wypowiedzenie tego, co przemilczane. Wyrażenie uczuć.
A może plecy bolą od siedzenia przed komputerem?
Z tego powodu bardziej kuleją kręgosłupy szyjne przed lędźwiowymi. Psychosomatycznie wiąże się to z tłumieniem złości i ekspresji gardła. Na przykład z powstrzymywaniem wyrażania siebie w korporacji, w której kultura organizacyjna nakazuje powściągliwość. Miewamy też kłopoty z przejściem lędźwiowo-krzyżowym. Dno miednicy to początek mocy, z którego wyrasta cały tułów. To miejsce jest źródłem energetycznym człowieka, sacrum. Gdy boli, tracimy wewnętrzne siły. Trudno mi nie oprzeć się skojarzeniu, że ludzie mówią często „boli mnie krzyż”, „łamie mnie w krzyżu”. My Polacy w sprawie wiszenia i cierpienia na nim bardzo dużo mamy do powiedzenia.
Rozumiem, że bóle krzyżowe nie muszą być skutkiem dźwigania ciężkich zakupów?
Nie muszą. Mogą mieć związek z poczuciem winy. Z karaniem siebie i strachem, wpisanym w naszą religię. Przeciążenie psychiczne i fizyczne to dla organizmu to samo. Czy obwiniamy się o złe relacje z matką, czy zrobiliśmy przeprowadzkę, dla organizmu to jedno przeciążenie i zareagujemy na nie najpierw właśnie narządem ruchu. Mięśniami, więzadłami, ich skróceniem, napięciem, zablokowaniem.
Jak to możliwe, że reakcja jest taka sama?
Jeśli się z kimś pokłócisz, uruchomisz odruch obronny i coś napniesz. Napinasz serce, aż nie możesz oddychać, bo zostawił cię ukochany. Albo barki, bo musisz coś „przepchnąć” np. zakomunikować komuś coś trudnego. Mięśnie znacznie szybciej reagują na przeciążenia emocjonalne niż fizyczne. A tak rzadko szukamy powodów bólu właśnie tam – w psychice. Pod jej wpływem zwykle przeciążamy te rejony ciała, które zostały nacechowane w dzieciństwie tzw. miejsca o chronicznym napięciu. Obszary o obniżonej odporności. Tam rodzi się objaw.
Jak zostały nacechowane?
Jeśli w twoim domu rodzinnym nie było miejsca na złość, nauczyłeś się powstrzymywać ją, napinając zęby i staw skroniowo-żuchwowy. Kiedy potem w dorosłym życiu szef cię niesłusznie zruga, napniesz właśnie zęby. I kiedy będziesz przepychać ciężary na siłowni, również napniesz zęby. Szlak jest ten sam.
Czy ten opis nie pachnie migreną?
Raczej napięciowymi bólami głowy. Usztywnimy żuchwę, skronie i być może ból będzie taki, że zaczniemy myśleć „O Boże! Na pewno rośnie mi w głowie nowotwór”. Ale nic nie wyjdzie w badaniach i zostaniemy z objawem, który nie pozwala żyć, bo rozsadza czaszkę. Jeśli będziemy go czytać medycznie, pozostaną nam środki uśmierzające ból. Ale kiedy zastanowimy się w jakich sytuacjach się pojawia, możemy znaleźć zależność między nim a psychicznym samopoczuciem. Wtedy można już coś z tym zrobić. Czasem wystarczy zamknąć się w aucie i krzyknąć „No nie wytrzymam! Wściekła jestem! Mam dooość!”.
Można sobie pokrzyczeć, chyba że marzec zaatakował gardło. Katar, przeziębienia, zapalenia krtani, strun głosowych. Wszystko w porządku jeśli ktoś co dwa lata uodparnia się na wirusy. Co jeśli przeziębia się 4 razy w roku?
Kiedy pacjent mówi, że ciągle ma kluchę w gardle albo często traci głos, pytam, czego nie może wyrazić. Co zatrzymuje w ciele. Czy w ogóle dozwolone jest wyrażać. I czy umie zabrać przestrzeń swoim głosem. Osłabienie gardła jest dość proste do zinterpretowania, zwłaszcza w Polsce. Bo raczej jesteśmy cisi niż głośni. Zaciskamy mięśnie wokół strun głosowych, żeby milczeć. Pamiętam jak do Warszawy przyjechał John Young z pochodzenia Chińczyk. Przez lata asystował Lowenowi. Po godzinie ćwiczeń warsztatowych z grupą spytał: „Marzena, co tu się dzieje?! Czemu wy jesteście tacy cisi?” Jeszcze nie do końca rozumiałam o co chodzi. Kiedy zaczęłam szkolić się w Stanach, poznałam ekspresję latynosów, zrozumiałam, że dla nas coś więcej, co nie jest łzami, a co jest szlochem, to już za dużo. Coś, co nie jest normalnym głosem, ale krzykiem, jest zagrażające. Coś więcej, co nie jest uśmiechem, tylko głośnym rechotem z brzucha, skupia podejrzliwe spojrzenia. Mało jest w nas przyzwolenia na pełne, żywe bycie w różnej skali.
Trudno uwierzyć, że Polacy to cichy naród…
A jednak. W większości wychowuje się nas na grzeczne dziewczynki i chłopców, którzy dobrze pracują, wypełniają obowiązki, głośno się nie śmieją, ani nie awanturują, chyba że po wódce. To, co mamy wniesione w charakter narodowy to skromność w ekspresji. Historia zrobiła swoje. W końcu byliśmy tłumieni z przerwami przez 120 lat. Potem krótka pauza i kolejne tłumienie. Od generacji doświadczamy traum, które zatrzymują, wycofują, sprawiają, że zamieramy i koncentrujemy się na przetrwaniu. A jeśli mamy przetrwać, to mało tam miejsca na radość, zabawę, ekspresję, swobodę, zdrowie.
Jeszcze nie tak dawno temu żyliśmy w czasach, w których nie można było się wyróżniać. Baliśmy się zawiści innych, złorzeczenia. Po dziś dzień lubimy marudzić, bo przez wiele lat to była bezpieczniejsza i bardziej dopuszczalna forma ekspresji, niż np. chwalenie się.
Oprócz indywidualnej psychoanalizy bioenergetycznej od dwóch i pół roku organizujesz grupowe warsztaty lowenowskie, które zyskały niezwykłą popularność. Słyną z hałasu, kopania, tupania, krzyku…
Ludzka natura jest tak skonstruowana, że potrzebujemy wyrażać. Jak wyrażamy, to czujemy przyjemność. Energia płynie przez ciało i utrzymuje je w zdrowiu. Dostaliśmy głos, oczy, szloch właśnie po to. Z różnych powodów jednak powstrzymujemy ekspresję, a zarazem chorujemy coraz więcej i poważniej. Na warsztatach zapraszam więc do wyrażania. Jeśli nie możesz swobodnie użyć swojego głosu lub ciała, to coś tam trzymasz. Nie zapraszam do uwolnienia wszystkiego na raz. Nawet jeśli spośród wszystkich swoich niemożności uwolnisz 10 procent, nazwiesz swoje uczucia, wyrazisz je wtedy, gdy tego potrzebujesz, to zyskasz pełniejszy kontakt ze sobą. Będziesz wiedzieć, że jeśli ktoś naruszy twoje granice, rykniesz jak lew. I nie będzie to ubrane we wstyd ani upokorzenie. Twoje poczucie bezpieczeństwa w sobie wzrośnie. Odzyskasz zdrowie. Ekspresji potrzebujemy do doznawania siebie. Do poszerzania obecności własnej osoby w ciele. Po to, żeby się tam rozgościć i odzyskać poczucie bycia przyjemnie płynącą pełnią.
Przez twoje warsztaty przewinęło się ponad tysiąc osób. A we wrześniu ruszyło pierwsze 4-letnie szkolenie dla psychoterapeutów lowenowskich. Jak w tak krótkim czasie udało ci się stworzyć w Polsce kulturę bioenergetyczną?
Miałam szczęście doświadczyć ćwiczeń Lowena pod okiem jego uczniów. Zanim zebrałam pierwszą grupę, miałam na koncie nie tylko przeczytane książki, ale też bezpośrednie doświadczenie własnej żywotności w sobie. A żywotność to źródło wszelkiego zdrowia. Psychofizyczna bateria, do której zawsze można się odnieść. Chciałam to cudowne doznanie podać dalej. Nie stworzyłam kultury bioenergetycznej. Polska na nią czekała. Pierwszy mejl z zaproszeniem na warsztat lowenowski trafił do 40 osób z czego 16 przyszło na ćwiczenia. Na kolejnych były już 22 osoby. Potem musiałam wprowadzić limity. Informacje ludzie przekazywali sobie z ust do ust.
Skąd taka popularność tych ćwiczeń?
Nasz cichy, stłamszony naród zaczyna żyć, gdy wreszcie może odetchnąć i wykrzyczeć… mmoooojeee! Wyrzucić swój ból, przeżyć, rozpłakać się. Po to, by za chwilę stanąć na nogi i poczuć swoją wartość. Stworzyłam przestrzeń, w której to możliwe. Ludzie puszczali blokady i chodzili z miękkimi buziami, rozluźnieni, mówiąc „Co się dzieje?”, „Czemu moje ciało tak drżało?”, „Czuję, że jestem żywy!”, „Po raz pierwszy czuję, że mam krocze”, „Ojej, tak głęboko oddycham!”. I wszystko samo przyspieszyło. Mogłam się mylić co do skuteczności bioenergetyki w Polsce, ale jak dziesiątki uczestników zamieniły się w setki, a setki w pierwszy tysiąc… nie miałam już wątpliwości. Skuteczność jest miarą prawdy.